Nasza Tradycja

Dramatyczna historia

Na stole leży pamiętnik z pożółkłymi od czasu kartkami. Wprawne oko dostrzeże, że oprawiony jest w ludzką skórę. Piekło obozu w Buchenwaldzie odcisnęło się na każdym z wpisów. Nie wszyscy mieli szczęście. Bronisław Grzeszczuk należał do wybrańców, bo ocaliła go krótka notka w jednej z rubryk: introligator.

Ojciec Pana Ryszarda nigdy nie chciał wracać do opowieści obozowych. Milczenie zamknęło mu usta na wiele lat. Kiedy w wieku 14 lat pokonywał drogę z rodzinnej miejscowości pod Lwowem do Gdyni, nie przypuszczał że za pięć lat rozpocznie się jego obozowa tułaczka. Po wybuchu wojny przerwał naukę w warsztacie introligatorskim i zaciągnął się do wojska. Nie walczył długo, bo ze szpitalnego łóżka zabrany został do obozu koncentracyjnego w Niemczech.

W 1942 roku Bronisława przeniesiono do kolejnego obozu w Buchenwaldzie. Przeżył w nim tylko dzięki zapisce w rubryce „zawód”. Wpisano mu maszynowym pismem „introligator”. A to niosło nadzieję na ocalenie.

Szewcy, naukowcy, krawcy, stolarze i urzędnicy znikali bezpowrotnie każdego dnia. Ich liczba przekroczyła 56 tysięcy, niemal tylu samo mieszka teraz w Kędzierzynie-Koźlu. Grzeszczuk widział jak niemal wszyscy, na których przeprowadzano eksperymenty medyczne, umierali w cierpieniach. A on w małym pokoiku oprawiał dokumenty oraz książki przynoszone z kancelarii esesmanów. To była jego przepustka do świata żywych. Świadectwem tamtych dni jest mały pamiętnik oprawiony w ludzką skórę, materiał w obozie najłatwiejszy do pozyskania. O jej jakość dbali wyspecjalizowani garbarze.

Ryszard, syn Bronisława, zna na pamięć wpisy obozowych kolegów ojca. To najcenniejsza pamiątka, która została mu po tacie. Wiele lat temu Bronisław próbował kontaktować się ze współwięźniami, ale nikt nie chciał wracać do czasów zagłady. Lepiej nieraz było milczeć.

W 1955 roku Bronisław zrezygnował z pracy w Zakładach Graficznych im. Jana Łangowskiego w Opolu. Codziennie dojeżdżał do drukarni z Brzezia, gdzie w ramach przymusowej repatriacji znalazła się jego rodzina. Pierwszy zakład introligatorski założył w Gosławicach, potem przeniósł się do Opola, gdzie na 38 metrach musiał zmieścić sprzęt. Razem z kilkuletnim wówczas Ryszardem odwiedzał warsztaty kolegów po fachu, aby zdobyć bezcenny sprzęt. Byliśmy raz nawet w Warszawie, gdzie udało nam się kupić przedwojenną maszynę do zaokrąglania rogów w książkach przypomina sobie pan Grzegorz. – Tato wziął pod pachę i poszliśmy na dworzec.

Zbawieniem okazała się likwidacja starej drukarni przy ulicy Kośnego. Zardzewiałe niemieckie maszyny trafiły w ręce Bronisława.

INTROLIGATOR BEZ WYBORU

Wojna w życiu Grzeszczuków zrobiła mniej spustoszenia niż jedna chwila, która zmieniła ich dotychczasowe życie. To był zupełnie zwyczajny dzień. Taki sam jak każdy inny w latach sześćdziesiątych. Do samochodu wsiadł Bronisław z żoną. Z tyłu jechała trójka ich dzieci: 15-letnia Basia, 13-letnia Elźbietka i 18-letni Rysiek. Tylko oni ocaleli z wypadku. Rodzice odeszli na zawsze.

 – Oprócz pamiętnika ojciec zostawił warsztat introligatorski, jedyne źródło utrzymania. Wsparła nas dalsza rodzina, poza tym już wcześniej pomagałem ojcu razem z mamą – wspomina Ryszard Grzeszczuk.

Po raz drugi zamierający fach uratował życie rodzinie Grzeszczuków. Pan Ryszard zdobywał kolejne maszyny introligatorskie wypatrzone w warsztatach, które zamykały swoje podwoje. A takich było coraz więcej. Dziś na zapleczu pracowni stoi olbrzymi kolos, datowany na lata trzydzieste, przypominający maszynę parową z XIX wieku. Dla 32-letniego Dariusza, syna Ryszarda i wnuka Bronisława, nie stanowi on żadnej tajemnicy. Codziennie kręci jej wielkim kołem zamachowym, które tnie kilkadziesiąt kartek naraz.

– Kiedy zabraknie prądu kręcimy korbkę, jak za dawnych lat śmieje się Darek. – Nigdy jej nie oddam, nawet jeśli kiedyś zastąpi ją automatyczny odpowiednik. To w końcu rodzinny spadek.

A kupców na przedwojenne cacka jest sporo. Wśród hobbystów osiągają zawrotne ceny. Niedawno klientka z Niemiec chciała koniecznie nabyć wielką zabytkową prasę przywiezioną z likwidowanej drukarni w Łodzi, która do tej pory wykorzystywana jest w opolskim warsztacie. Jak przystało na wspólników, Ryszard z synem Dariuszem uradzili, że musi im za to kupić prasę pneumatyczną. Niemka sądziła jednak, że zrobi Grzeszczukom przysługę, zabierając za darmo sporych gabarytów zawalidrogę,

GENY INTROLIGATORSKIE

Zdobnictwem i liternictwem zajmuje się senior rodu. To on pieczołowicie ogląda każdą bukwę. Najtrudniej zdobył stare litery ze stopu miedziano-mosiężnego. Część odziedziczył po ojcu, ale te najładniejsze, gotyckie, udało mu się odkupić z upadającego warsztatu w Strzelcach Opolskich. – Dowiadywałem się, że zestaw od małych do dużych literek jednego kroju kosztuje ok. 50 tys. zł – wyjaśnia Darek. Tyle, że taki nabytek przeżyje mnie i moje wnuki.

Darek nie wyobraża sobie dnia bez zapachu kleju, który gotuje się na kuchence. Poznał już tajniki zanikającego zawodu i jak twierdzi jego ojciec, jest lepszy od niego, mimo że nie ma jeszcze tytułu mistrza. Chciałby do tego najbardziej prestiżowego egzaminu przystąpić w przyszłym roku, ale ciągle nie ma na to czasu. – Komisja z Katowic zapowiedziała, że w stosunku do mnie będą zaostrzone kryteria, ponieważ należę do trzeciego pokolenia introligatorów, więc dodatkowo zobowiązuje mnie tradycja opowiada młodszy z właścicieli.

Ryszard przerażony jest faktem, że coraz więcej jego kolegów po fachu, rozsianych po Polsce, zamyka swoje warsztaty. W Cechu Rzemiosła i Przedsiębiorczości w Opolu zrzeszony jest tylko on, jego syn i kuzyn z Dobrzenia Wielkiego.

Nadzieją są dzieci Darka. 8-letni Robert uwielbia spędzał czas w zakładzie. Najbardziej lubi sklejać książki i pomagał babci Ninie, która również tu pracuje. Mały Wojtek na razie zmaga się z trudną sztuka chodzenia. A Darek swój pierwszy pamiętnik wykonał samodzielnie w wieku 8 lat. Ma go do dzisiaj, bo to przecież także znak czasu, choć całkiem innego niż wojenny. – Na pewno któryś z chłopców będzie chciał zostać introligatorem mówi z przekonaniem. – Mają to po prostu w genach. Poza tym warsztat może ocalić ich od bezrobocia, które dotyka każdą dziedzinę gospodarki.

ZŁOTE RĘCE, ZŁOTE PŁATKI

Ryszard wykształcił w swoim warsztacie ponad czterdziestu czeladników. Najczęściej przychodzą dziewczyny, które doskonale dają sobie radę w pracy. Nie mają jednak szans zostania w zawodzie, ponieważ brakuje warsztatów, które by je zatrudniły. Przychodzą więc po latach odwiedzać swojego mistrza. – Mają więcej siły niż chłopcy – śmieje się pani Nina. – Poza tym często ich drobne ręce są wielką zaletą, szczególnie przy wykonywaniu misternych zdobień?

Powiodło się Konradowi Stelmachowi, który po uzyskaniu stopnia czeladnika skończył szkołę poligraficzną w Warszawie i założył zakład w Kędzierzynie-Koźlu. – Miał utalentowane dłonie – wspomina pan Ryszard. – Potem wyjechał do Niemiec, ale nie zmienił branży. Zaczynał jako pomocnik, teraz jest już kierownikiem introligatorni. Czasami nas odwiedza, gdy przyjedzie w rodzinne strony.

Wielu klientów przyjeżdża do Grzeszczuków z zagranicy. Dawni Opolanie, którzy zamieszkali w Niemczech, często przynoszą stosy książek do oprawy. Wyznaczają krótkie terminy, dyktowane urlopem. Od ponad dwudziestu lat Waldemar z Nadrenii oprawia w Opolu swoje ulubione gazety sportowe. Rzadko zajrzy ktoś z bezcenną książką, której chce nadać nową szatę, chociaż zdarzały się też zlecenia z biblioteki uniwersyteckiej w Wiedniu. Najstarszy wolumin pochodził z XVIII wieku, były to głównie księgi kościelne.

Dawniej oprawiano nawet lektury szkolne. Teraz wśród prac magisterskich, monitorów i dzienników, leżą karty restauracyjne i pudełka na medale. Pani Nina wykonywała dla wojska pudełko na nóż i widelec, wyściełane atłasem oraz futerał na szablę dla Urzędu Miasta.

Do historii odchodzą złocenia z prawdziwych płatków złota, które rozsypują się przy głębszym oddechu, chociaż nadal w szufladzie leżą narzędzia do wygładzania złoconych brzegów książek. Coraz powszechniej stosowana jest jednak specjalna złota folia.

Skończyły się czasy zdobywania materiałów introligatorskich. Ryszard jeździł po płótno do Kostrzyna, gdy teraz Dariuszowi przywożą różnobarwne okleiny holenderskie wprost do zakładu. Nie musi ich nawet taszczyć na zaplecze, bo sami zaniosą. Rynek szuka teraz przedsiębiorców – rzemieślników. Tyle, że w tej branży rzemieślnicy znajdują coraz mniej klientów.

TEKST I ZDJĘCIA: AGNIESZKA MALIK